Kasia Michalak dzieciom... czyli jak Wam się to podoba?



DOKTOR ZOSIA I HANIA Z BRZOZOWEGO DWORKU

TOM I

LWIĄTKO SZUKA MAMY!


Doktor Zosia przekroczyła bramę magicznego miejsca, jakim zawsze był dla niej ogród zoologiczny, z mocno bijącym sercem. Czuła jednocześnie szczęście, jak i niepokój. Dlaczego szczęście? Przecież każdy dorosły nie raz i nie dwa razy odwiedził zoo. Ale… nie jako ktoś, kto będzie leczył wszystkich mieszkańców tego miejsca! Tak, tak, doktor Zosia dziś zaczynała pierwszy dzień pracy jako weterynarz w zoo. Marzyła o tym od chwili, gdy jako mała dziewczynka – sześć lat wtedy miała – znalazła na leśnej polanie, całkiem niedaleko gospodarstwa dziadków, maleńką sarenkę z nóżką uwięzioną w sidłach. Och, jak bardzo płakało z bólu to maleństwo i jak płakała mała Zosia, niosąc zwierzątko do weterynarza! Pocieszała sarenkę przez całą długą drogę, a potem głaskała ją po małej główce, gdy pan doktor uwalniał nóżkę zwierzątka z sideł, przemywał ranę, smarował gojącą maścią i wreszcie owijał bandażem. Przez resztę wakacji Zosia biegała do lecznicy, opiekować się sarenką. Najpierw karmiła ją mlekiem z butelki, potem, gdy zwierzątko ku wielkiej radości dziewczynki podrosło, biegała z nią po ogrodzie doktora Tomasza, przynosząc na powitanie coraz większej sarence a to jabłuszko, a to marchewkę. 

- Rozpieszczasz ją, dziecinko! – Śmiał się stary, kochany doktor Tomasz, który do każdego dziecka i każdego zwierzątka mówił „dziecinko”. – Nauczysz ją chrupać same smakołyki i w zimie siana jeść nie zechce!

Tak, tak, Kłapouszka – tak nazwali oboje znajdkę, bo miała jedno ucho klapnięte – nigdy już nie mogła biegać wolno po lesie, choćby nawet chciała. Nóżkę, mimo zabiegów doktora Tomka i Zosi, miała nie do końca sprawną i choćby nawet bracia i siostry sarny przyjęli Kłapouszkę z powrotem do stada, to przecież nie uciekłaby drapieżnikom, na słabsze zwierzęta polującym. A już na pewno nie uciekłaby myśliwym – tak myślała Zosia, przemycając dla zwierzątka kolejne jabłko. 

Gdy wakacje dobiegły końca i do furtki odprowadzała Zosię całkiem już spora sarenka, dwa miesiące wcześniej przez dziewczynkę uratowana, Zosia wiedziała jedno: zostanie weterynarzem. To jest jej p o w o ł a n i e, czyli coś, co bardzo chce w życiu robić, co kiedyś, gdy dorośnie będzie jej zawodem i wielką pasją.

I oto stała teraz u progu nowego życia i nowej przygody jako świeżo upieczona lekarka weterynarii, która po ukończeniu studiów i dodatkowych nauk o zwierzętach egzotycznych, została na próbę przyjęta do płockiego zoo.

Przyjechała tutaj prosto z Warszawy, nawet nie zajrzała do mieszkania, które zaoferowano jej razem z pracą, nie rozpakowała torby podróżnej i bagażnika pełnego książek, które wprost uwielbiała. Nie. Na to przyjdzie czas wieczorem. Najpierw pragnęła pojechać do miejsca, które sobie tyle lat wcześniej wymarzyła: ogrodu zoologicznego, który stanie się całym światem doktor Zosi, czy raczej połową świata, bo drugą połową będzie… ciii… o tym jeszcze cicho sza! Niech nasza bohaterka zaznajomi się najpierw ze swymi podopiecznymi!

Gdy doktor Zosia, rozglądając się na wszystkie strony – tutaj jest wybieg antylop gnu, tam znów wyleguje się w promieniach wrześniowego słońca wspaniała czarna pantera, o, do ogrodzenia podbiega ciekawski struś! – dotarła w końcu do sekretariatu, poproszono ją, by rozgościła się w gabinecie dyrektora, który za chwilę miał się zjawić.

Lekarka weszła do środka i aż dłoń przytknęła do ust, zdziwiona i uradowana. Otóż pod oknem, w koszyku wyścielonym miękką kołderką, spało smacznie… małe lwiątko! Miało rozkoszną mordkę i długie śmieszne wąsiki. Łapkami poruszało lekko, jakby właśnie brało udział w wielkich łowach. Doktor Zosia nie mogła się po prostu oprzeć pokusie, by nie podejść na palcach do śpiącego zwierzątka. Ujęła jedną z łap, dziwiąc się, jak gładką zwierzątko ma sierść, jak miękką poduszeczkę i jak ostre pazurki, teraz ukryte. Pogładziła miękkie jak puszek kurczęcia futerko małego lwiątka – miało barwę złoto-beżową, a której niczym piegi na nosie doktor Zosi widać było ciemne cętki. Lekarka coraz bardziej zachwycona, dotknęła opuszkiem palca zaokrąglonych uszek lewka, drgających przez sen. Pewnie w swoim śnie o byciu wielkim, groźnym królem zwierząt, wypatrywał i nasłuchiwał zwierzyny. 

Doktor Zosia jeszcze przez chwilę głaskała zwierzątko po grzbiecie, tak delikatnie, jak robiłaby to jego mama-lwica, aby tylko nie zbudzić malucha, wreszcie podniosła się z kolan i rozejrzała po gabinecie Dyrektora. Magiczne to było miejsce, wypełnione książkami o zwierzętach, terrariami, w których wygrzewały się węże i jaszczurki, a także fotografiami i ilustracjami ptaków i ssaków, które zdobiły ściany sporego pomieszczenia.

- Dzień dobry, pani doktor – usłyszała lekarka, która właśnie pukała w szybkę drzemiącego pod żarówką węża, zielonego niczym liść sałaty. Odwróciła się do mężczyzny, który wszedł właśnie do gabinetu i teraz wyciągał do doktor Zosi rękę na powitanie. Okazało się, że jest to Dyrektor zoo we własnej osobie.

Przywitał młodą kobietę, przyglądając się jej z uwagą. Doktor Zosia nie była wysoka i silna, jak można się było tego spodziewać po lekarzu, który ma leczyć lwy i bizony. Dyrektor był ciekaw, jak sobie ona poradzi w tej roli. Miała kasztanowe włosy, związane w koński ogon, piegi na nosie i uśmiech na buzi, teraz trochę nieśmiały.

- Dzień dobry, panie dyrektorze – powiedziała. – Jestem…

- Wiem, wiem, naszym nowym lekarzem weterynarii. Pelikany mi o tym wyćwierkały – zaśmiał się Dyrektor.

- Nie wiedziałam, że pelikany ćwierkają – odpowiedziała lekarka również się śmiejąc.

- Widzę, że poznała już pani naszą najmłodszą pociechę? – zauważył, patrząc na śpiące lwiątko, które właśnie otworzyło pyszczek na całą szerokość i, wyciągając różowy jak wstążka, języczek, ziewnęło rozkosznie.

- Tak. Jest cudowny. Rozkoszny mały kociak. Kto by pomyślał, widząc to śpiące niewiniątko, że wyrośnie na potężnego lwa. Jak ma na imię?

Dyrektor pokręcił głową.

- Jeszcze nic nie przyszło mi do głowy. Było sporo zamieszania, gdy się urodził i… - 

Dyrektor posmutniał, a doktor Zosia zrozumiała, że lewek w dniu urodzin stracił mamę i też poczuła, jak serce jej się ściska ze współczucia. Zwierzęta czują tak samo jak ludzie, kochają jak ludzie i cierpią, gdy odchodzi ktoś z ich bliskich. Mały lewek nie zdążył może poznać swojej mamy, ale przecież, gdy był w jej brzuchu, słyszał bicie jej serca, czuł ciepło jej ciała, i tego serca i tego ciepła nagle zabrakło… Do kogo przytuli się osierocone maleństwo? Do pieluszki? Dziewczyna zapragnęła nagle, by jego koszyk stał pod oknem jej sypialni, tak żeby mogła tuż po przebudzeniu wziąć go na ręce i utulić, gdyby zaczął płakać za mamą. By mogła go głaskać po cętkowanym futerku, masować brzuszek po jedzeniu, dawać butelkę, gdyby zgłodniał. By ta lwia sierotka czuła, że jest tuż obok ktoś, kto ją kocha i kto się nią opiekuje. Kto nie pozwoli skrzywdzić maleństwa tak, jak nie pozwoliłaby na to lwica. Jednak była tutaj, w ogrodzie, od kilku minut. Nikt nie odda jej lwiątka na wychowanie…

- Szukamy dla niego opiekunki – odezwał się nagle Dyrektor, który od dłuższej chwili przyglądał się młodej kobiecie i widział, z jaką czułością patrzy na osierocone lwie dziecko.

Podniosła na niego zdumione spojrzenie.

- Czy myśli pan, panie dyrektorze, że ja… że mi… - Urwała, po prostu nie dowierzając, że mężczyzna nie żartuje, że poważnie rozważa oddanie jej, młodej lekarce, małego lwa.

- Jest pani lekarzem. I kobietą. Kto lepiej zaopiekuje się maleństwem? – odparł.

- Ja… Bardzo bym chciała – szepnęła doktor Zosia, do głębi wzruszona. Ręce same wyciągały jej się do maleństwa, ale przecież ono spało! Nie wolno go teraz budzić tylko po to, by uściskać z radości!

Dyrektor patrzył z zadowoleniem na rozjaśnione szczęściem oczy młodej kobiety i już wiedział, że dokonał dobrego wyboru. Ta dziewczyna będzie dobrym lekarzem, bo kocha zwierzęta i ma dużą wiedzę, choć małe doświadczenie i będzie dobrą zastępczą mamą dla bezimiennego lwiątka, bo zdążyła je pokochać od pierwszego wejrzenia, a wiedzę… tę zdobędzie. Przecież żadna kobieta nie rodzi się od razu mamą. Musi się sporo nauczyć, a jednak sobie doskonale radzi z wychowaniem dziecka, prawda?